sobota, 1 września 2012

Normalizacja a wyjątkowość bycia.


 "Nie zbliżaj się do mnie.
Głupia, głupia,
 zadawałam się ze światem."

 Sen nocy letniej, Szymborska

Normalność mi normalnieje. Optymizm wisi nade mną jak młot. Boję się pozytywnych myśli. A od dziś i od dawna mam ich bardzo wiele. Chodzę jak najarana i się uśmiecham do tego życia. Czy to jest normalne? Czy nie powinnam zadręczać się sensem istnienia, mordować egzystencjalną pustką, narzekać na to życie bez odpowiedzi? Nie chcę narzekać. Nie mam na co. Na tym etapie, na którym jestem różne weltschmerce mam już za sobą. Pogodziłam się z pustką, ciszą, przemijaniem, ba, ciemność już mi nie straszna. Pewnie dzisiaj, gdy to piszę nic mnie nie boli, a jutro mogę się z bólu zwijać. Duchowego. Czy można mieć w sobie pustkę po pustce? Tęsknić za momentem, gdy czuło się jak w piekle i tylko marzyło, żeby jakiś promień przebił martwotę i olśnił nadzieją?
Jestem masochistką. A może taka już moja natura - melancholicznie-pesymistyczna. Nie ma w nas pogody ducha. Jesteśmy smutną generacją. Postmodernistyczną studnią bez dna. Pokoleniem przesyconym - nienasyconym.
Dla mnie szklanka nigdy nie była do połowy pełna, a jak już, to wzbudzało to we mnie masę podejrzeń. Były dni czarne jak smoła, tłuste noce, poranki z podwojoną siłą grawitacji. A dziś? Jest jakaś kusząca ścieżka smakująca bzem, psychodeliczne motywacje, żeby gonić tego uciekającego motyla. Jest słońce. Odkrywcze:P. Ale dla mnie całkiem inaczej świeci. Mnie promieniście spada na stopy, ogrzewa opuszki palców, drga na pajęczynie. Noc nie pożera, nie tłumi szalonego zadowolenia, bo jest księżyc. Nie wiedziałam, że jest. Nie byłam go świadoma. W czarne noce nie zauważa się księżyca. A jeśli za mocno świeci i tłumi smutek, to w ruch idą zasłony. Zasłaniałam coś, co wtedy i tak dla mnie nie istniało. Teraz jego nieobecność niesie jakiś smutek. Księżycowa noc naprawdę jest zjawiskiem. Zależy pod jakim kątem zerkasz na tego nocnego wędrowca i z jaką perspektywą.
Dziś jest pochmurno i wiem, że nie zasnę szybko, tak jak i wczoraj. Gdy wtulam twarz w poduszkę muszę wiedzieć, że spogląda, że jest. Głupie. I wstydzę się tej wesołości, i gardzę nią. Bo tyle jest tu zła i bólu. Mieszkamy na zapadni i w krzykach i złośliwych gestach próbujemy z niej zwiać. Rozpychając się łokciami, bo ten inny ktoś to niech sobie spada w czeluście.
Pokuta za dobry nastrój - to jakieś mentalne odchylenie. Tak się nie robi, tak nie wypada, nie wpada także. Nastrojowa loteria. Dziś radość, jutro ból. Masz jedno, chcesz drugie. Nie masz jednego, nie chcesz drugiego. 
W tym społeczeństwie czuje się osaczona. Bo tu chyba każdy chce zapłaty za szczęście, a optymizm jest piętnowany, jak choroba zakaźna. Gdzieś w zakamarkach umysłu uważam szczęście za płytkie, a nasycenie za egoistyczne egzystowanie.
Czy błoga akceptacja jest uboższa niż pchanie tych taczek obłędu i wpadanie w coraz większą próżnię? Czy człowiek spełniony (w jakimś sensie, bo w całości nigdy nie będzie) jest pusty? Pusty bardziej, niż wciąż poszukujący pesymista?
Chyba gdzieś się walnęłam w tej kategoryzacji.
Ciekawe, czy przyjdzie taki dzień, gdy bez wstydu i z podniesionym czołem wykrzyczę wszystkim: tak, myślę pozytywnie! 
Jak na razie, to się wspinam. Ale widoki są porywające!

PS. Przepraszam, nadużywam konstrukcji rozpoczynającej się od 'czy'. Postaram się zacisnąć wodzę hordzie pytań.

I don't wanna hurt
There's so much in this world
to make me bleed

http://www.youtube.com/watch?v=XTb9GNIxpMk

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz