sobota, 1 września 2012

Normalizacja a wyjątkowość bycia.


 "Nie zbliżaj się do mnie.
Głupia, głupia,
 zadawałam się ze światem."

 Sen nocy letniej, Szymborska

Normalność mi normalnieje. Optymizm wisi nade mną jak młot. Boję się pozytywnych myśli. A od dziś i od dawna mam ich bardzo wiele. Chodzę jak najarana i się uśmiecham do tego życia. Czy to jest normalne? Czy nie powinnam zadręczać się sensem istnienia, mordować egzystencjalną pustką, narzekać na to życie bez odpowiedzi? Nie chcę narzekać. Nie mam na co. Na tym etapie, na którym jestem różne weltschmerce mam już za sobą. Pogodziłam się z pustką, ciszą, przemijaniem, ba, ciemność już mi nie straszna. Pewnie dzisiaj, gdy to piszę nic mnie nie boli, a jutro mogę się z bólu zwijać. Duchowego. Czy można mieć w sobie pustkę po pustce? Tęsknić za momentem, gdy czuło się jak w piekle i tylko marzyło, żeby jakiś promień przebił martwotę i olśnił nadzieją?
Jestem masochistką. A może taka już moja natura - melancholicznie-pesymistyczna. Nie ma w nas pogody ducha. Jesteśmy smutną generacją. Postmodernistyczną studnią bez dna. Pokoleniem przesyconym - nienasyconym.
Dla mnie szklanka nigdy nie była do połowy pełna, a jak już, to wzbudzało to we mnie masę podejrzeń. Były dni czarne jak smoła, tłuste noce, poranki z podwojoną siłą grawitacji. A dziś? Jest jakaś kusząca ścieżka smakująca bzem, psychodeliczne motywacje, żeby gonić tego uciekającego motyla. Jest słońce. Odkrywcze:P. Ale dla mnie całkiem inaczej świeci. Mnie promieniście spada na stopy, ogrzewa opuszki palców, drga na pajęczynie. Noc nie pożera, nie tłumi szalonego zadowolenia, bo jest księżyc. Nie wiedziałam, że jest. Nie byłam go świadoma. W czarne noce nie zauważa się księżyca. A jeśli za mocno świeci i tłumi smutek, to w ruch idą zasłony. Zasłaniałam coś, co wtedy i tak dla mnie nie istniało. Teraz jego nieobecność niesie jakiś smutek. Księżycowa noc naprawdę jest zjawiskiem. Zależy pod jakim kątem zerkasz na tego nocnego wędrowca i z jaką perspektywą.
Dziś jest pochmurno i wiem, że nie zasnę szybko, tak jak i wczoraj. Gdy wtulam twarz w poduszkę muszę wiedzieć, że spogląda, że jest. Głupie. I wstydzę się tej wesołości, i gardzę nią. Bo tyle jest tu zła i bólu. Mieszkamy na zapadni i w krzykach i złośliwych gestach próbujemy z niej zwiać. Rozpychając się łokciami, bo ten inny ktoś to niech sobie spada w czeluście.
Pokuta za dobry nastrój - to jakieś mentalne odchylenie. Tak się nie robi, tak nie wypada, nie wpada także. Nastrojowa loteria. Dziś radość, jutro ból. Masz jedno, chcesz drugie. Nie masz jednego, nie chcesz drugiego. 
W tym społeczeństwie czuje się osaczona. Bo tu chyba każdy chce zapłaty za szczęście, a optymizm jest piętnowany, jak choroba zakaźna. Gdzieś w zakamarkach umysłu uważam szczęście za płytkie, a nasycenie za egoistyczne egzystowanie.
Czy błoga akceptacja jest uboższa niż pchanie tych taczek obłędu i wpadanie w coraz większą próżnię? Czy człowiek spełniony (w jakimś sensie, bo w całości nigdy nie będzie) jest pusty? Pusty bardziej, niż wciąż poszukujący pesymista?
Chyba gdzieś się walnęłam w tej kategoryzacji.
Ciekawe, czy przyjdzie taki dzień, gdy bez wstydu i z podniesionym czołem wykrzyczę wszystkim: tak, myślę pozytywnie! 
Jak na razie, to się wspinam. Ale widoki są porywające!

PS. Przepraszam, nadużywam konstrukcji rozpoczynającej się od 'czy'. Postaram się zacisnąć wodzę hordzie pytań.

I don't wanna hurt
There's so much in this world
to make me bleed

http://www.youtube.com/watch?v=XTb9GNIxpMk

piątek, 31 sierpnia 2012

Ja się chowam!

"A zaufanie, to taka czarna świnia.
W dzień jest, w nocy nie ma..."
                                            
 (cytat lepiej brzmiący z akompaniamentem,
happysad)

Zaufać podobno jest bardzo łatwo.
Zwłaszcza jeśli jest się otwartą osobą. Ja jestem z gatunku tych pozornie otwartych. Jeśli zapytasz o mój charakter  kogoś z mojego otoczenia, usłyszysz, że szybko nawiązuje kontakty i wchodzę w bliższe relacje.Jak wiecie są trzy prawdy, to jest ta trzecia. 

Mogę powiedzieć komuś cześć, zapytać, co sądzi o tym i o tamtym, pożartować i ponucić jakiś kawałek (oczywiście, nie wstydząc się swojego fałszu), ale żeby odkryć mu jakąś cząstkę siebie, potrzebuję sporo czasu. Czasu i cierpliwości. A coraz częściej dochodzę do wniosku, że nie mam ani jednego, ani drugiego. 
Kiedyś mojej koleżance w zwykłej pogawędce wyrwało się: "Ty jesteś taka gorąca w środku, a próbujesz być taka zimna...". Nad tym jednym zdaniem rozmyślałam tydzień.
Przecież wszyscy uważają mnie za pogodną, swobodną osobę? Ja zimna na zewnątrz? A nie jest przypadkiem na odwrót!?
Nie jest. Choćby najpogodniejsza maska w dotyku zawsze będzie zimna. Doszłam do wniosku, że moja jest lodowata. Ale jak to zawsze mówię, lepiej być ciepłym lub zimnym, nigdy letnim:P.
Chowam się przed tym zaufaniem. Bo prawdziwa bliskość chowa się przede mną. Moja rzeczywistość wydaje się kompletnie nie taka jaką sama sobie bym stworzyła. A najgorszy jest fakt, że musisz podołać temu odrealnionemu wizerunkowi, który wykreowali sobie ludzie patrząc na ciebie. 
Nienawidzę, gdy ktoś patrzy na mnie z dołu. Tak, to nie pomyłka. Patrzą z dołu. Wyczuwają zagrożenie. Porównują się. Robią ze mnie nadczłowieka, a tak naprawdę  w ogóle mnie nie znają.
Może to ja nie daje się poznać? Na pewno 99% winy leży po mojej stronie. Moja maska, mur, kopuła, okopy, mam wszystko, co spokojnie pozwoliłoby wytrwać kilka lat ciężkiego oblężenia. Ale jakoś nikomu się do ofensywy nie pali. Pierwsze wrażenie jest podobno najlepsze. Tylko szkoda, że na tym pierwszym się kończy, wyrabiamy sobie o kimś zdanie i tak już pozostaje. 
O mnie zawsze sobie wyrabiają zawyżone opinie. Nienawidzę tej zazdrości w oczach, tego zagrożenia, że dybię na ich szczęście, tej niepewności, czy może jestem od nich lepsza, czy jeszcze nie. Dajcie mi powietrza! Ja tylko próbuję coś z tym swoim życiem zrobić, coś znaleźć, z czegoś być dumna, nikogo przy tym nie krzywdząc. A przez was muszę co dzień brać na barki więcej niż mam siłę udźwignąć, bo tak dobitnie mnie sobie stworzyliście, że coraz bardziej naturalne wydaje mi się chodzenie w waszej skórze. To mnie gubi. 
Ale właśnie otrzepuję sobie kolana. I rzucam o ścianę waszymi wyimaginowanymi X (tu z rozpędu napisałam swoje imię w liczbie mnogiej:P, ale zdążyłam się zaiksować), bo teraz jest czas na szukanie siebie i dojrzewanie do bliskości z osobami, które naprawdę na to zasługują.

Trzeba być gotowym na otwarcie komuś furtki. To musi być magia, jeśli komuś uda się dotknąć Twojego 'ja'.
Mnie pozostaje gdybanie, bo nawet jeśli ktoś kupi kilof i weźmie się do pracy, to w najmniej oczekiwanym momencie zmienię fortecę.
Miałam tego nie pisać, ale tutaj się mogę przyznać:
po prostu się tego zaufania boję...




czwartek, 30 sierpnia 2012

Jesteście grzeszni, ale dobrzy czy dobrzy, ale grzeszni?

KOT

Post poświęcony pamięci Ptysia.
Ptyś to kot. To był kot. Wiem, dziwne imię, z pretensjami należy się zgłaszać do mojej siostry, która go tak ochrzciła i tak się przyjęło. Koty często traktuje się jak zabawkę, ale nie w negatywnym sensie, po prostu przywiązuje się do nich tak bardzo, że bez codziennego przytulania się nie obędzie.

Jeszcze mały szczegół, Ptyś to samica. Jakoś zawsze w moim domu zwierzętom nadawało się męskie imiona, nawet jeśli były to żeńskie odmiany. Takie to szowinistyczne, i jako feministka powinnam z tym walczyć, ale wyobrażacie sobie Ptysieńkę? Albo Ptysie? Krótko, czule i na temat: Ptyś.

Brat pewnej zimnej, gwiaździstej nocy człapiąc sobie spokojnie przez planty, ujrzał małe, zziębnięte, brudne i głodne zwierzątko. Zapakował je pod kurtkę i zabrał do mieszkania. A że studiuje daleko od domu i nie miał się jak opiekować małym, przywiózł go do nas.
I tu już został.
Do czasu, kiedy pewnego ranka, kilka dni temu, moja siostra zauważyła, że Ptysia długo nie ma (wychodził sobie z domu i biegał po ogródku, ale zawsze wracał, mniej więcej o 7 rano). A żeby go zwabić miałyśmy taką jedną metodę, która zawsze skutkowała. Metoda polegała na zabieraniu na dwór małego potomka (zapomniałam wspomnieć, że Ptyś się okocił i zostawiliśmy sobie jednego kotka, a raczej kocicę - Maćka. Tak wiem, jeszcze gorsze i znów szowinistyczne imię, ale jak coś się przyjmie, to trudno to wyplenić), który zaczynał piszczeć. Kocica od razu się pojawiała (trochę niehumanitarne, ale zapewniam małej nic to nie szkodziło). Aż do feralnego dnia, kiedy Ptyś nie zareagował nawet na skowyt małej.
Zaniepokojona siostra wyszła na ulicę i zauważyła, że kilka metrów dalej coś na niej leży.
Pobiegła po mnie. W piżamie truchtałam z nią przez środek ulicy i po kilku krokach było już pewne, że wiemy, co tam leży.
Kot, całkiem sztywny, potrącony pewnie kilka godzin wcześniej, w ogóle nie dawał oznak jakichkolwiek czynności życiowych. Chwilę później, leżał już pod warstwą ziemi,a raczej leżała tam jego biologiczna materia, która jeszcze tylko parę miesięcy w ogóle będzie przypominać zwierzę.

I choć został nam Maciek - potomek, to jakoś ciężko nie zatęsknić za tamtym.
Od razu nasuwa się szereg refleksji: jakie to życie kruche, jak szybko przemija, jak nieostrożność, przypadek, czy kij wie jeszcze co, mogą skończyć to całe nasze trwanie, itp. Ale mnie zastanawia samo istnienie zwierząt? Po co one są? Czy mają swoje uczucia? Czy ich życie może być porównywane do życia ludzkiego?
Zwierzęta nie żyją dla siebie. Dla zwykłego przetrwania. One są tutaj dla nas. Tak mi się zdaję. Że kot, z którym bawił się mój tata, gdy nikogo nie było w domu, był tam w określonym miejscu, w określonej czasoprzestrzeni właśnie dla nas.
Czy to egoistyczne? Raczej nie. Po prostu jasno zdaje sobie sprawę, że zwierzęta są nam podległe i to my mamy nad nimi kontrolę. Co wcale nie znaczy, że możemy dowolnie rozporządzać ich istnieniami. Ale to przecież wie każdy. To, że w każdej dziedzinie, czy to zabawa z kotem, czy współpraca między ludźmi trzeba zachować jakąś moralność.
Gdyby jej nie było, zjadalibyśmy koty, patroszyli psy i robili eksperymenty chemiczne na tchórzofretkach.
Chwila... Przecież już to robimy...
Jest więc w nas jakaś moralność? Zwana dobrem...
Pytanie o naturę człowieka jest jednym z tych trudnych, od  wieków wałkowanych pytań. Ale ja nie widzę w naszej naturze nic dobrego. To smutne, ale naprawdę nie uważam, żebyśmy byli z góry powołani do czynienia dobra, trzymania się etyki i podążania za moralnymi autorytetami. Człowiek = przetrwanie. To nas chyba najlepiej definiuje. Niech mi ktoś powie, że nazistowscy oficerowie urodzili się z pierwiastkiem dobroci, który w sobie zniszczyli, że seryjni mordercy sprzeciwiają się swojej naturze, rżnąc siekierą sąsiadów i zostawiając im jakiś ciekawy wzór na skórze, dla sławy, że matka wyrzucająca dzieci na śmietnik jest nieoszlifowanym aniołem, że pedofil gwałcący ośmiolatkę narodził się bez zmazy i skazy... Bzdura!
Nie mamy w sobie dobra.
Czym w ogóle ono jest?
Sami tworzymy sobie obraz dobra i zła. Sami budujemy schemaciki,  w które jesteśmy w stanie upchnąć wszystko. Kilkanaścioro dzieci po ślubie - dobro, antykoncepcja czy przedmałżeński seks - zło, krótka spódniczka - pokusa i grzech, dżilbab zakrywający nawet kostki - skromność i pokora. To wszystko, to przestarzała piramida zachowań stosownych i niestosownych - relikt, którego nikt nie może ruszyć, bo zrani uczucia religijne innych. Pokutujemy za religijne schematy, w które bez naszej zgody nas wepchnięto. Człowiek nie jest naturalny, bo za bardzo się wstydzi swojej natury. Tego, że nie jest perfekcyjny, że nie jest święty i może nie jest nawet dobry...
W życiu trzeba zachować jakieś zasady, bo wszechogarniający chaos byłby autodestrukcyjny, a przecież tyle można z tego istnienia wycisnąć!
Byle nie robić czegoś wbrew sobie. A dobro i zło chowam do szafy, bo sama, własnym rozumem chcę kierować moim życiem, a nie na każdym kroku zastanawiać się, co na to społeczeństwo.

I czy to grzech, czy jeszcze nie. 


Zahacza o temat, ale interpretujcie go dowolnie, bo Szymborska potrafiła ubrać metafizykę w zwykłe codzienne słowa (chyba się je zowie idiomami konwersacyjnymi:D), owocnego czytania.

Kot w pustym mieszkaniu

                                       Wisława Szymborska

Umrzeć - tego się nie robi kotu.
Bo co ma począć kot
w pustym mieszkaniu.
Wdrapywać się na ściany.
Ocierać między meblami.
Nic niby tu nie zmienione,
a jednak pozamieniane.
Niby nie przesunięte,
a jednak porozsuwane.
I wieczorami lampa już nie świeci.
Słychać kroki na schodach,
ale to nie te.
Ręka, co kładzie rybę na talerzyk,
także nie ta, co kładła.
Coś sie tu nie zaczyna
w swojej zwykłej porze.
Coś się tu nie odbywa
jak powinno.
Ktoś tutaj był i był,
a potem nagle zniknął
i uporczywie go nie ma.
Do wszystkich szaf sie zajrzało.
Przez półki przebiegło.
Wcisnęło się pod dywan i sprawdziło.
Nawet złamało zakaz
i rozrzuciło papiery.
Co więcej jest do zrobienia.
Spać i czekać.
Niech no on tylko wróci,
niech no się pokaże.
Już on się dowie,
że tak z kotem nie można.
Będzie się szło w jego stronę
jakby się wcale nie chciało,
pomalutku,
na bardzo obrażonych łapach.

O żadnych skoków pisków na początek.

wtorek, 28 sierpnia 2012

Niepokorne myśli.

SŁOWO NA DZIŚ: INNOŚĆ

Kiedy ktoś Cię nie rozumie, patrzy jak na małpę w supermarkecie, nie bawią Cię jego żarty i nie macie o czym rozmawiać, to uciekaj. Ten ktoś jest Inny.
Nie. Stop! Może to Ty jesteś Inny?
Fakt faktem, nie zostaliście stworzeni do bliższego poznania się, więc po co to dłużej ciągnąć?
Gorzej, jeśli tym Innym jest ktoś już znany, oswojony, zbliżony do Twojego świata. Ktoś, kto powinien mieć uroczą, nie irytującą inność - mąż, siostra, kuzyn, przyjaciel...
Jak wtedy poradzić sobie z takim ciśnieniem nieporozumienia?
I w tym miejscu powinna pojawić się wspaniała recepta na to, ale wybaczcie, nie ma takiej.
 Przynajmniej ja takiej nie znam. Jak ktoś wymyśli, niech da znać.
Wyobrażacie sobie normalną rozmowę z kimś, kto nas irytuje, a do białej gorączki doprowadza nas jego zachowanie? Mam tak z moją koleżanką. Na początku liceum bardzo lubiłyśmy ze sobą przebywać i co dzień odkrywałyśmy rzeczy, które tak samo nas interesują, ta sama kolekcja gier, książka na półce, muzyka, słuchana zupełnie bez wcześniejszego ustalania, że akurat ten kawałek puszczę sobie w autobusie, no i to kończenie zdań za siebie lub wypowiadanie tych samych słów w jednakowym ułamku sekundy.
Z początku, to było tak zaskakujące, że aż zbliżające, ale po wyrwaniu kilku kartek z kalendarza zaczęło być bardzo uciążliwe. Denerwowało mnie, że próbuje wejść w mój świat. Że w swoim ogródku sadzi takie same kwiatki i przestało być pomiędzy nami jakiekolwiek porozumienie. Jednak jedynie z  mojej strony. Bo ona dalej uważała, że wszystko jest w porządku. A ja się zaczęłam dusić. Nie mogłam z nią normalnie porozmawiać, nie mogłam przetrwać w jej towarzystwie. Coś wewnątrz mnie krzyczało, żeby od niej uciekać, a ona jeszcze silniej starała się wiedzieć o mnie wszystko i wydawało jej się, że zna mnie lepiej, niż ja sama się znam. Gdy coś robiłam lub na kogoś popatrzyłam dziwnym wzrokiem, ona od razu to interpretowała na swój sposób i nie byłam w stanie jej przekonać, że wcale nie to miałam na myśli. Tworzyła sobie jakiś nierzeczywisty obraz mnie, a najbardziej nie mogłam wytrzymać faktu, że wydawało jej się, że wie o mnie wszystko i zna każdą moją intencję, a tak naprawdę jej urojone 'hipotezy' na mój temat były nietrafione do sześcianu.Nie potrafię wytłumaczyć, dlaczego tak bardzo zmienił się mój stosunek do niej, przecież kiedyś się kumplowałyśmy. Ale w tamtym roku szkolnym uciekałam od niej. Nie było to trudne, bo rzadko pojawiałam się w szkole ze względu na olimpiadę. Ale coś i tak gotowało się we mnie za każdym razem, gdy ją widziałam.
W niej chyba też. W końcu na wolnej lekcji pogadałyśmy sobie. Zapytała, czy zauważyłam, że mnie unika. Ona mnie? Przecież to ja utrzymuję minimum 5 metrów odstępu i nie oddycham jej tlenem.  O co jej chodzi? Opowiedziała mi jakąś historyjkę (która nie jest ważna) kiedy to ja niby odezwałam się do kogoś w taki sposób, że z moich słów wynikało, że czuję się bogiem i mam tego kogoś za przeproszeniem w dupie. CO?! Tylko tyle było w moich oczach w tamtym momencie! Zagięła mnie niesamowicie! Po przegadaniu sprawy okazało się, że nie słyszała słów tamtej osoby i sama przyznała, że niesłusznie mnie oceniła! Wyobrażacie sobie?! Jej wielki profetyzm się pomylił?! Niewiarygodne!
Na koniec doszła do wniosku, że to inne osoby zatruwają nasze relacje...
O nie! Ja już tak nie mogę. Jak pomyślę, że za tydzień będę musiała zacząć znowu to ciągnąć, to się krztuszę. Uciekać nie ma sensu. A wprost nie dotrze. Już próbowałam.
I tylko się zastanawiam, co się stało, przecież ludzie się nie zmieniają...
Może zmienił się punkt widzenia.
A może spróbowała naruszyć mój mur.

PS. Piosenka o miłości damsko - damskiej, ale ja ją dedykuję prawdziwym przyjaciółkom:
http://www.youtube.com/watch?v=l8nh-FgEMwM


niedziela, 26 sierpnia 2012

Słowo na dziś.

Tytuł brzmi jak zapowiedź kościelnego kazania:P, ale z kościołem już dawno mi nie po drodze.
Z tym z małej i z dużej litery.
"Słowo na dziś" to taki wymyślony przeze mnie koncept na posty. Każdy post będzie miał swoje słowo-klucz, które będę sobie szaleńczo roztrząsać, rozkładać na niewymierne formanty, wyszczególniać końcówkę fleksyjną i deklinować lubieżnie przez wszystkie przypadki.
    
    SŁOWO NA DZIŚ: ZAŚWIATY

Zastanawialiście się, co będzie, gdy przekroczymy już tę magiczną granice naszego bytu?
Czy jakiś tunel i światełko w jego głębiach, czy może wielgachny projektor, na którym jak w starych filmach przebłyskiwać będą sceny naszego trwania od poczęcia (no dobra, może od porodu:P) do - nieuchwytnego w czasie - momentu zgonu? 
Ponad połowa Polaków wierzy w niebo i piekło. Nie wiem czy w czyściec też, tego już w statystykach nie umieścili. Jak więc wyobrażają sobie to niebo? Wieczna szczęśliwość i przebywanie z niezmiernie mądrym i dobrotliwym Bogiem? Czy to nie naciągane?
Czy ponad połowa Polaków wyobraża sobie taką arkadię będąc przy zdrowych zmysłach?
Bo mi to za bardzo się nie układa. 
Przypuśćmy, że urodziło się dziecko. Dziecko miało bardzo pobożnych rodziców, więc zanim jeszcze w pełni otworzyło oczka, rodzice czem prędzej udali się do pobliskiego  Kościoła, żeby je ochrzcić. Wikary bez zbędnych przygotowań odklepał formułkę, polał je zimną wodą i stało się. Dziecko zostało oficjalnie uznane za "potomka Boga", na wzór i podobieństwo Jego stworzone.
Niestety, nie dane mu było zrozumieć tej całej ceremonii, gdyż kilka miesięcy później zmarło na bardzo ciężki przypadek grypy.
Co się z nim stało?
Nie trafiło do piekła, bo było ochrzczonym, niewinnym dzieckiem Bożym.
Trafiło do nieba?
Skoro tak, to jako kto? Przecież niemowlę nie ma świadomości. Chyba że współczesnej psychologii coś umyka... Przebywa z Bogiem? A zdaje sobie w ogóle sprawę, kto to Bóg...

Czy to niebo na pewno istnieje? Czy to nie kolejny wymysł ludzkiej wyobraźni, która jest w stanie stworzyć zapierające dech w piersiach historie? Nie winię za to naszej wyobraźni. Ona jest wspaniałym narzędziem, otwierającym przed nami cholernie dużo możliwości.
Winię rozum, którego często nam brakuję, żeby tę abstrakcję myśli odróżnić od rzeczywistości. 
Racjonalizm nie musi być złem obdzierającym świat z metafizyki. 
Na pewno wielu z Was pamięta ten fragment "Romantyczności" Mickiewicza, kiedy podekscytowany mężczyzna wyrzuca Starcowi:

  "Martwe znasz prawdy, nieznane dla ludu, 
Widzisz świat w proszku, w każdej gwiazd iskierce.
Nie znasz prawd żywych, nie obaczysz cudu!

Ale kurczę wielkie! Jak można na siłę sobie ten cud wymyślać?! Mickiewicz tym kończy balladę, nie pozwala wybronić się Starcowi, a powinien. Bo przecież racjonalista, to nie nieuduchowiony materialista. Racjonalista po prostu nie jest religijny, i tak jak katolik nie wierzy w Zeusa, Apollona, Amona Ra, Mitrę, Baala, Thora, Wotana, Złotego Cielca ani w Latającego Potwora Spaghetti. Tylko, że racjonalnie myślący człowiek (jak ujął to Dawkins) poszedł o jednego Boga dalej. 
Czy u mnie to już ateizm?
Na razie wszechogarniający sceptycyzm, bo na pewno jeszcze nie mogę stwierdzić, że nie istnieje jakaś wyższa siła. Ale dla mnie, to nie jest Bóg (piszę od początku z dużej litery, bo to wyraz czystego szacunku, ale dla ludzi, którzy w niego wierzą) katolików, może jakiś Absolut.
Tak, na Absolucie się zatrzymam. Reszta może przyjdzie z czasem. 
Wracając do tematu, jestem na etapie ciszy. Ciszy po śmierci. Jeśli potem jest wielka cisza i cały mechanizm podtrzymujący nasze komórki podczas pracy rozpada się, to by znaczyło, że człowiek jest tylko i wyłącznie istotą biologiczną...
My w swoim egoizmie, widzimy w sobie cząstkę wszechmocy, która pozwoli nam przetrwać. Duszę. Czy to nie pobożne życzenia?
Dużo pytań, mało odpowiedzi.

Ale choć skłaniam się ku tej czarnej ciszy, to kusi mnie, że może jednak, gdy już zamknę w ostatnim tchnieniu życia powieki, dowiem się do jasnej cholery, co to wszystko miało znaczyć i kto to wymyślił!

 http://www.poezjaa.info/index.php?p=2&a=7&u=138

sobota, 25 sierpnia 2012

O Ambicjo, odejdź sobie!

"Jeden, wyłącznie jeden tylko bodziec 
Podżega we mnie pokusę, to jest 
 Ambicja, która przeskakując siebie, 
Spada po drugiej stronie."   
Makbet

Pokusę sprostania własnym oczekiwaniom.
Za dużo dziedzin mnie pociąga, za dużo pomysłów, za dużo starań, by w innych oczach świeciły w moim kierunku uznanie i akceptacja.
Mieć siebie tylko za krytyka. Za przewodnika. Samemu sobie rozdzielać ziarna, żeby w końcu znaleźć tą perełkę. 
Ciężko mi wejść w swoją skórę i być w niej tak sobie, bez pretensji całego, wrzeszczącego świata.
A przez tą głupią ambicję robienia wszystkiego ucieka mi to, co naprawdę kocham.
Odpuść sobie czasem. Taka jest recepta na ambicjopatów. Zwolnij. Podobno Hitler miał przerost ambicji.
Moja raczej nie wymorduje milionów ludzi, ale jedną osobę skutecznie zaprowadzi na oddział  dla niesprawnych umysłów. 
Zbliża się kolejny rok liceum. Dla mnie ostatni. Szczerze, nie mogę się doczekać studiów. Ale najpierw trzeba się na nie dostać. I tu pojawia się problem. Rzucić wszystko i skupić się na egzaminach na PWST, czy pokornie podchodzić do matury i myśleć o jakiejś Psychologii bądź Dziennikarstwie?
Co ja gadam. Moja ambicja i tak mi nie pozwoli 'rzucić wszystkiego'... 
Pewnie większość z Was się zastanawia z jakim świrem ma do czynienia. No cóż - oto ja - średnia 5.3 w II klasie LO i jakiś tam tytuł na Ogólnopolskiej Olimpiadzie...
Może nie doceniam tego, co mam?
A może po prostu postawiłam na spełnianie nie tych marzeń?
Człowiek jest tak skomplikowany. Gdyby nasz umysł był tak prosty, że moglibyśmy go zrozumieć, to z pewnością bylibyśmy za głupi i nie zrozumielibyśmy go i tak. Paradoks życia.

A tutaj chwila ukojenia, teledysk targa mnie na pół, mistrzostwo:

http://www.youtube.com/watch?v=zDD4ELz2ZDY
 

piątek, 24 sierpnia 2012

Niespełnienie

No nie, no nie, no nie...
Zapewne uznacie, że to dla komentarzy i jakiegoś odzewu z waszej strony (o czym mówiłam w pierwszym poście), ale po prostu muszę to zrobić!
Muszę się trochę nad sobą poużalać!
Taki dzień dzisiaj użalająco-bezproduktywnie-demotywujący.
Bo jak tu cholera mieć marzenia, jak się wydaje, że od urodzenia się do tego nie nadajesz?
Teraz powiem coś, po czym w niebywałym tempie zamknięcie tego bloga i nigdy na niego nie wrócicie, w obawie przed wynurzeniami kolejnej niespełnionej nastolatki, żądnej bycia 'wielką gwiazdą'.
Chcę grać w teatrze!
Jeśli jeszcze to czytacie, to małe sprostowanie się należy:
a) niespełniona tak do końca nie jestem, gram sobie tu i tam, jak nie mam gdzie, to sobie sama scenariusz piszę i wystawiam, ot taka samowystarczalna być próbuję.
b) Nastolatka tak, ale już nie długo, 18 lat krzyczy, że teraz jest ten czas na te trudne wybory, na działanie, branie tego życia w garść i ustawianie świata na własny sposób. Ale jak tu cokolwiek poustawiać, jak się w ogóle nie interesujesz feng szui. Zła energia i bałagan. Taki świat nieumeblowany. Nie, w trakcie remontu.
c) 'wielką gwiazdą być'... nawet nie wiem, co to znaczy. Chcę grać. Teatr absurdu. Film. Wszystko, co pachnie sztuką. Mogę żyć za 1000zł/ms, tylko być sobie na scenie, tak żeby scena chciała mnie w takim stopniu jak ja ją.
Powrót. Do tego użalania się.
Start:
chyba się do tego nie nadaję.
Aktor, to istota sama w sobie doskonale skonstruowana do grania. "Naznaczona". Od urodzenia Widać aktora, słychać i od dziecka czuć.
A ja?
Krzywe nogi, krzywe usta jak mówię, krzywa przegroda nosowa, za duży biust (tak! w teatrze, to wada! Chyba, że jest się Kasią Figurą:P), wszystko jakieś takie mało teatralne. Nie skupiam się tylko na wyglądzie.
Wnętrze też takie nieodpowiednie.
Może za płytkie. Może po prostu nie do tego stworzone?
Zaczynam wierzyć w naturalną selekcję. Nie rodzisz się aktorem - nie jesteś nim. Choćbyś nie wiem jak bardzo tego pragnął. 
Karma? Może. Przeznaczenie? Chyba mi bliższe. No i bunt. Taka frustracja, że by się bardzo chciało. A tu szyderczy chochlik w oczy zagląda i się śmieje, bo widzi bezsilność.
Najbardziej się boję w życiu bezsilności. Tej chwili, gdy do mózgu dochodzi myśl, że nie jesteś w stanie nic zrobić, że wszystko się dzieje obok? poza? tobą i jesteś jak widz, pozostaje ci tylko patrzeć.
Ale teatr daje siłę. Jest magią. To totalna wolność. Liczy się słowo, gest i prawda. Twoja rzeczywistość, ale destylowana przez widzów. 
I te słowa widza po spektaklu - "naprawdę się wzruszyłem" - nie zapomnisz, nie wyrzucisz, nie znikną, gorzej, bo będą wracać. I wracają do mnie zawsze, gdy w głowie brzęczy - jak roznosząca choroby zakaźne mucha - myśl, że się do tego w ogóle nie nadaję... I znowu ogłuszają nadzieją, że jednak jest jakaś szansa na tą PWST...